Niewypowiadalne. „Wojna powietrzna i literatura” W.G. Sebalda

Edycja 2022

W Wydawnictwie Ossolineum ukazało się właśnie nowe wydanie esejów W.G. Sebalda Wojna powietrzna i literatura w tłumaczeniu Małgorzaty Łukasiewicz. Trwa u mnie nadal faza „niepiśmienna”, więc zamiast nowego tekstu prezentuję recenzję, która powstała w 2012 roku przy okazji pierwszego wydania książki.

Wojna powietrzna i literatura – jak soczewka – skupia w sobie najważniejsze wątki pisarstwa W.G. Sebalda. W manifestacyjnej repetycyjności prozy autora tkwi niezaprzeczalny urok – czytać ją trzeba nie tyle w oczekiwaniu na nową treść czy zaskoczenia narracyjne, ale niejako „w głąb”, poszerzając skalę odczuć wokół zjawisk, z którymi już zostaliśmy zaznajomieni. Znajdziemy zatem w Wojnie… i fascynację ruinami (znaną chociażby z Pierścieni Saturna), i grozę zniszczenia ujętą w kategoriach „historii naturalnej” (tamże), wątki żydowskie (Wyjechali), pracę meandrycznej pamięci (Austerlitz), i szereg innych tematów i strategii pisarskich, które ugruntowały wysoką pozycję Sebalda w Polsce. W najnowszym zbiorze autor postępuje w ten sam sposób, co chociażby w Austerlitzu (od której to powieści zaczęło się u nas powszechne zainteresowanie Sebaldem), gdzie czytamy o strumieniu wspomnień: „każde ciągnęło za sobą łańcuch kolejnych, sięgających coraz dalej w głąb, zupełnie jak zwielokrotniający się w nieskończoność labirynt sklepień, który majaczył mi w zasnutym szaro powietrzu” (Austerlitz, s. 169). Podobnie w Wojnie… zatarte zostają granice między esejem, biografią i prozą, co sprawia, że mimo pozornych różnic (Austerlitz i Wyjechali posiadały wyraźniejszą, choć nieustannie podważaną powieściową strukturę narracyjną) mamy wciąż do czynienia z tą samą, pograniczną pod względem rodzajowym i gatunkowym opowieścią, którą Sebald snuł w ciągu jedenastu lat, od 1990 roku (Czuję. Zawrót głowy) aż do swojej tragicznej śmierci. Okazuje się zatem, że najważniejszą odmiennością Wojny… jest… rozmiar książki, tyle że liczba stron jest tu pochodną czegoś ważniejszego – zwięzłości. A tej, jak pamiętamy, Sebald dotąd unikał, melancholijnie klucząc od wątku do wątku, tworząc – chociażby w Pierścieniach Saturna – bardzo rozbudowaną sieć nawiązań, dygresji, aluzji.

Dlaczego Sebald w Wojnie powietrznej… postawił na zwięzłość? Zwróćmy uwagę, że kluczowa część książki, jej tematyczny kręgosłup, to ledwie siedemdziesięciostronicowy esej tytułowy, poświęcony milczeniu niemieckiej prozy wobec traumy masowych bombardowań alianckich i niemal całkowitego zniszczenia niemieckich miast u schyłku II wojny światowej. Trzecia część tego eseju, zajmująca czterdzieści stron, zostaje określona przez Sebalda już jako postscriptum do tekstu właściwego – zapisu wykładów wygłoszonych przez pisarza w Zurychu. Do tego czytelnik Wojny… otrzymuje esej biograficzny Pisarz Alfred Andersch oraz Uwagę wstępną. Poza „rdzeniem” tom składa się zatem jeszcze z osiemdziesięciu aneksowych stron, całość jednak i tak jest zdecydowanie krótsza niż pozostałe znane w Polsce książki Sebalda, a błądzący sposób prowadzenia narracji (mnożenie dodatków, dopowiedzeń, dygresji) tym razem nie prowadzi do melancholijnego gadulstwa. Wydaje mi się, że zmiana ta – choć oczywiście podyktowana formułą „wykładów” – jest drugą możliwą reakcją pisarską na skrajne, niewypowiadalne doświadczenie porażenia śmiercią i zniszczeniem. Z jednej więc strony Sebald proponuje teksty rozgadane, pozbawione narracyjnego centrum (skoro po Zagładzie sens się ulotnił), nie mogące się skrystalizować wobec milczenia przeszłości (stąd łączenie Sebalda z koncepcją postpamięci), z drugiej – w Wojnie…, operuje lapidarnością, próbuje uwagę czytelnika skupić na tym, co najważniejsze, nawet w wątkach pobocznych nie odchodząc zbyt daleko od głównego tematu. Przy czym taka ekonomizacja wcale nie ułatwia docierania do istoty traumy wojennej i w tym tkwi przewrotny paradoks Wojny…. W efekcie także obierając tę drugą metodę, pisarz pozostaje bezradny wobec tego, co przekracza możliwość rozumienia i zapisu. Nie bez powodu Sebald wielokrotnie powtarza w omawianym tomie, że właściwie nie sposób intelektualnie i emocjonalnie wniknąć w historię nalotów czy osobiste zranienia z nimi związane. Czytamy więc o „wiedzy niewspółmiernej ze zdrowym rozsądkiem” (s. 20), „zawoalowaniu tego, co przekracza wszelkie pojęcie” (s. 18), oraz o tym, że znamy fakty dotyczące brytyjskich nalotów dywanowych, „ale nie wiemy, co to tak naprawdę znaczyło” (s. 12). Przy tym jednocześnie to właśnie lektura twórczości literackiej staje się dla Sebalda sposobem na choćby częściowe odsłonięcie prawdy. Ostatnie zdania Wojny… brzmią w tym kontekście mimo wszystko zaskakująco, być może jako deklaracja wiary w możliwości poznawcze języka prozy: „Twórczość literacka to płaszcz, który to [biografię Alfreda Anderscha – W.R.] osłania. Ale wszędzie prześwieca kiepska podszewka” (s. 165). Zaskakująco, bo też „prześwietlanie” literackich świadectw „wojny powietrznej” najczęściej prowadzi autora Wyjechali do pesymizmu poznawczego.

W swojej strategii śledczej Sebald dokonuje niemal psychoanalizy narodu – kolejno przywoływane teksty prozatorskie, reportażowe i eseistyczne autor traktuje jako zapis wyobraźni zbiorowej, którą interpretuje, próbując dotrzeć do tego, co najgłębiej wyparte. Dlatego też płynnie przekracza granice między tekstem artystycznym, analizą psychiki zbiorowej, relacją prasową, biografią. Ryzyko podjęcia takiej „terapeutycznej” metody jest doskonale znane, zyskiem jest natomiast lista efektownych figur charakteryzujących umysłowość niemiecką czasów wojny i powojnia. Od świadectw literackich Sebald robi wycieczki w kierunku codzienności lat powojennych, „odsłaniając” chociażby motywacje psychologiczne stojące za gospodarczym prosperity Niemiec lat 60. i 70. czy wyjaśniając narodową pasję podróżowania. Brzmi to błyskotliwie, gdy Sebald traktuje tę ostatnią jako efekt nieprzepracowanej traumy masowych ucieczek z bombardowanych miast i wpływ lęku przed osiadłością (s. 45), nie jestem jednak przekonany, czy połączenia takie nie bywają arbitralne. Takich zastanawiających (co nie znaczy: nietrafionych!) interpretacji znajdziemy w Wojnie powietrznej sporo. I tak przykładowo Sebald upatruje źródeł powojennego skoku gospodarczego Niemiec zarówno w planie Marshalla, ale też w całkiem banalnym… zniszczeniu przez naloty przestarzałych urządzeń przemysłowych, w doświadczeniach logistycznych nabytych w systemie nazistowskim, lecz również w woli zamknięcia przeszłości i w „powszechnie strzeżonej tajemnicy zamurowanych u podwalin naszej państwowości trupów” (s. 21). Sebald wchodzi przy tym w rolę „psychoanalityka złośliwego”, bo też – jak zauważa ze zdumieniem – Niemcy po II wojnie światowej nie wykazują żadnych objawów chorobowych; zaskakuje go „niemal kompletny brak głębszych zaburzeń psychiki narodu niemieckiego” (s. 20). Narrator-terapeuta Wojny… to zatem ktoś, kto chce zmierzyć się z problemem, którego właściwie nie ma.

Dość jednak zaskakująca ta nieobecność traumy. Pamiętajmy, że obsesją Sebalda jest „długie trwanie” figur wyobraźni zbiorowej, które raz wydobyte na powierzchnię (ideologii, sztuki), wywołują tragiczne skutki po latach. W Austerlitzu autor wykreślił linię między typową dla nowożytnej sztuki wojennej koncepcją doskonałej, geometrycznej twierdzy, a nazistowską eksterminacją (czego przykładem było usytuowanie w takiej właśnie twierdzy obozu zagłady w Terezinie). Podobnie w Pierścieniach Saturna, w których pełna trwogi fascynacja hipertrofią architektury publicznej i przemysłowej (głównie XIX wiecznej) prowadziła narratora do refleksji o Zagładzie jako o logicznym przedłużeniu europejskiego pochodu postępu. Podobnie w Wojnie powietrznej…: historia „jako przemilczenie, nieobecność, znamienna także dla innych sfer dyskursu” (s. 84) mimowolnie odsyła do tego, co zostało wyparte z pamięci społecznej. Sebald tropi symptomy niedostrzegalnego na pierwszy rzut oka cierpienia, rejestrując fakty marginalne, lecz z szokującą dosłownością uzasadniające wyjściowe tezy książki: a to gromadzi liczne opowieści o matkach, które po bombardowaniach podróżują z trupami swoich dzieci w walizkach, to znów odkrywa, że po wojnie „pod ladą pewnej hamburskiej księgarni obmacywano i sprzedawano fotografie leżących na ulicach po burzy ogniowej zwłok, jakby to były artykuły pornograficzne” (s. 116). Doprawdy, nie sposób wraz z Sebaldem nie przeżywać szoku po przeczytaniu tej lapidarnej, wtrąconej mimochodem relacji. Autor – choć nie wiem, na ile świadomie – w sposób drastyczny sugeruje, że powojenne wymazywanie pamięci opiera się na tej samej „procedurze”, co Zagłada: do opisu obu, pozornie nieprzystawalnych faktów stosuje ten sam język. Wspomiane „długie trwanie” ważne jest w Wojnie powietrznej… nie tylko w kontekście powojennych losów Niemców czy losu własnego („stamtąd, od okropności wcale przeze mnie nieprzeżytych, pada na mnie cień i nigdy się z niego całkiem nie wydobędę”, s. 85), ale też – w kontekście artystycznych toposów kształtujących wyobraźnię niemiecką w czasach przednazistowskich (negatywnym dowodem ciągłości stają się dla Sebalda obsesyjne obrazy filmowe Fritza Langa i arystokratyczny klerkizm Ernsta Jüngera).

Osobnego wspomnienia domaga się (obecny także w Pierścieniach Saturna) wątek „historii naturalnej zniszczenia”, bo też na jego marginesie Sebald dokonuje wyraźnej oceny materiału literackiego epoki powojennej i wykłada własną wizję wiarygodnego świadectwa. Czym jest „historia naturalna zniszczenia”? Na pierwszy rzut oka idea wydaje się szokująca: Sebald poszerza analizę katastrofy bombardowań o relacje dotyczące owadów, gryzoni, roślin pokrywających hałdy gruzów, smrodu dobywającego się z zawalonych piwnic, bombardowania berlińskiego zoo (w Pierścieniach… fragmentom o zagładzie kolonizowanego Konga towarzyszyły historie masowej rzezi… jedwabników i bałtyckich śledzi). W gruncie rzeczy chodzi jednak o jeszcze silniejszą krytykę zachowań społecznych, które faktycznie miały miejsce podczas II wojny: „Po ludzkiej naturze oczekuje się jednak pewnej miary empatii. (…) podtrzymywanie drobnomieszczańskich obrzędów kawy na hamburskich balkonach pod koniec 1943 roku ma w sobie coś zastraszająco absurdalnego i skandalicznego” (s. 53). „Naturalizowanie” katastrofy wojennej (pisarza, obsesyjnie niechętnego niemieckości, spotkały zresztą zarzuty o relatywizowanie niemieckiej winy wojennej) ma jednak tę zaletę – przekonuje Sebald – że pomaga lepiej zrozumieć jej „samorzutny” rys: „bez naszego udziału dojrzewające, a potem na pozór nieoczekiwanie wybuchające katastrofy niejako eksperymentalnie antycypują moment, w którym z naszej autonomicznej – jak przez długi czas mniemaliśmy – historii wpadamy w historię naturalną” (s. 80 – Sebald formułuje tę myśl w trybie pytania). Katastrofa z tej perspektywy bliższa jest być może powszechnemu, intuicyjnemu spojrzeniu na tragedię: przychodzi ona zawsze nie w porę, zawsze zaskakująca i nie do zatrzymania przez jednostkę, państwo czy ludzkość. Czy w ten sposób, pomijając problem osobistej odpowiedzialności za udział w złu, nie podtrzymujemy demonicznego rysu wszelkich zagład, a tym samym – czy odzyskujemy ważność jednostki jako istoty słabej, co zobowiązuje nas do jej „ochrony” (znów biologiczne skojarzenie)? W tym sensie projekt „historii naturalnej” może prowadzić do etycznego maksymalizmu.

„Naturalizm” Sebalda ściśle wiąże się z wyłożonym przy okazji programem prozy mierzącej się z katastrofą. Autor bardzo wyraźnie krytykuje wszelkie przejawy estetyzacji wojny i zniszczenia, nadając tej tendencji rys amoralny (widać to zwłaszcza w eseju o Alfredzie Anderschu), odrzuca także sztuczność języka, który ukrywa realność nagiego doświadczenia. Tylko „ideał prawdy”, wyzyskany w protokolarnej, trzymającej się konkretu relacji (kojarzącej się – a jakże – z pracą naukowca!) był w stanie zdaniem Sebalda w latach powojennych adekwatnie uchwycić doświadczenie Niemców. Tylko taki dyskurs bowiem zrywał z tkwiącymi w niemieckiej tradycji pokładami obrazów, wyzyskanych w okresie nazistowskim (stąd być może nieczytelna dla nas niechęć Sebalda do niemieckiego kina ekspresjonistycznego), ale też z nasiąkniętym nazistowską ezoteryką językiem prasy. Sebald tropi (zwłaszcza w biografii twórczej Anderscha) zależności prozy i publicystyki powojennej od fantazmatów i obsesji wpojonych intelektualistom w czasach Hitlera, ujawniając pozorność denazyfikacji świata kultury. Być może właśnie dlatego całe pisarstwo Sebalda próbuje wymknąć się literackości, oscyluje wokół biografii, autobiografii i eseju, niszczy znane skądinąd struktury narracji? Jeśli tak, to oczywiście zapytać trzeba, czy stosowane często w Pierścieniach… i Austerlitzu tropy melancholijne nie są tego rodzaju niebezpieczną estetyzacją? Swoją drogą, interesujący jest wątek „śledztwa”, jakie pisarz przeprowadza wobec Anderscha – pisarza kreującego się na literacką gwiazdę powojennej prozy niemieckiej (Andersch publicznie deklarował, że chce być popularniejszy od Tomasza Manna!) i „emigranta wewnętrznego”, zdaniem zaś autora Wyjechali – zwykłego, amoralnego konformisty o drobnomieszczańskich nawykach. Oczywiście kwestia ta wpisuje się w konflikt pokoleniowy, który wybuchł w Niemczech w latach 60. na tle stosunku do nazizmu i próby kolejnego jego rozliczenia (z tego samego buntu wyrasta chociażby Lektor Bernharda Schlinka), ale bardzo przypomina też polskie dyskusje wokół „rozliczeniowych” śledztw czy biografii.

Rozliczenie W.G. Sebalda z powojenną wyobraźnią zbiorową stanowi arcyciekawe świadectwo zmagań z rzeczywistością, która wymyka się poznaniu. W tym upatruję zresztą najważniejszego waloru całego pisarstwa autora. Przebijanie się przez pokłady kultury, pamięci, wyparć, języka – modernistyczne z ducha – nie zostało wszak doprowadzone do końca; przerwane przez nagłą śmierć pisarza, skazało na melancholię także kolejne interpretacje. Zawieszone w hipotezie „niewypowiadalnego”, skazane na ciągłe powroty do ruin-fragmentów. Wojna powietrzna uzmysławia, że sposób ujmowania doświadczenia wojennego w tekstach Sebalda jest także sugestywnym sposobem uprawiania sztuki lektury w ogóle – lektury intrygującej językowo i kompozycyjnie, ale i nie tracącej kontaktu z prawdą doświadczenia. Jakkolwiek prawda ta jest zawsze o kilka kroków za nami.

W.G. Sebald: Wojna powietrzna i literatura. Przeł. Małgorzata Łukasiewicz. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2012 [recenzja na podstawie tego wydania].

W.G. Sebald: Wojna powietrzna i literatura. Przeł. Małgorzata Łukasiewicz. Wydawnictwo Ossolineum. Wrocław 2022.

PIERWODRUK: „OPCJE” 2012, nr 2 (87).

Żywych i umarłych (5): Motylek, piksel i duch Mickiewicza

(…)

Z roku na rok rozpraszamy ducha coraz bardziej, a deklaracja Mickiewicza „Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił” jest dzisiaj tak oczywista, że straciła wszelką nadzwyczajność. Duchy rozpadają się w czasie naszego życia na niezliczone cząstki i nie wiadomo, czy ktokolwiek je kiedyś poskłada w całość. „Duchowy stalking” Mickiewicza zmienił się chociażby w obsesyjne szukanie śladów czyjejś obecności w sieci, o czym śpiewa Julia Marcell w ironiczno-smutnej piosence Więcej niż Google (do posłuchania – tutaj), a jedyna możliwa wieczność to cyfrowa „święta pamięć”. No, może nie do końca skazani jesteśmy tylko na cyfrowe namiastki życia wiecznego, w końcu Marcell śpiewa zasadzie o miłości silniejszej niż sieć. Zabawne stwierdzenie: kochać to wiedzieć o kimś więcej, niż wie Google. Najciekawsza jest dla mnie jednak przedostatnia zwrotka traktująca o rozproszonym istnieniu:

Czy stąd lepiej mnie widać?

Tu, na tych zdjęciach?

Jestem na tym i na tym,

I na tym, i na tym, i na tym.

Dwa tysiące dziewięćset, dziewięćset dwadzieścia

Świadectw mojego istnienia

Po dyskach pogrzebanych.

W XIX wieku dusze były blisko ludzi i mogły błąkać się po świecie jako puszczyki czy korniki, dziś pozornie są nam jeszcze bliższe, nosimy swoje i cudze „dusze” w smartfonach jak dżiny, ale „rozpadły się” one na tysiące dysków, pendrive’ów, chmur, serwerów. I te cząstki, resztki naszych pokiereszowanych całości będą krążyć w sieci, dopóki istnieć będą programy zdolne odtworzyć format, w którym te resztki siebie i naszych bliskich zapisaliśmy. Nigdy nie wiadomo, skąd, kiedy i w jakiej formie wypłyniemy przed czyjeś oczy – i zjawimy się nagle na zdjęciu otwartym przez przypadkowego użytkownika albo na jakimś pliku mp3 zachowanym nie wiadomo dlaczego na dysku na drugim końcu świata. Nieznani, niemi, niepokojący, ale inaczej niż niepokojące dusze lub upiory Mickiewicza, które tylko krzyż był w stanie (choć też nie zawsze) przegnać – całkowicie poddani władzy tych, którzy te nasze cząstki będą niwelować jednym kliknięciem funkcji „usuń” albo przez wyrzucenie na śmieci niedziałającego dysku. Dlatego jestem sceptyczny wobec tych wszystkich koncepcji, które w potencjalnym połączeniu naszej świadomości i sieci widzą niemal religijną szansę na wytęsknioną wieczność. Przecież zawsze ktoś może wyłączyć wtyczkę.

(…)

Fragment eseju opublikowanego na łamach dwutygodnika kulturalnego „artPapier” (nr 1 grudnia 23 [383] / 2019).

Przeciwko historii literatury. Ale koniecznie z klasykami

A gdyby tak pomysłów na nauczanie literatury w szkole poszukać nie w teoriach metodycznych czy filozofii, ale w samej literaturze i to literaturze „klasyków”?

W ramach lekcji poświęconych Biblii interpretuję z uczniami dwa wiersze: Lektury Czesława Miłosza i Książkę Zbigniewa Herberta. Otwierające tekst Miłosza słowa „Zapytałeś mnie, jaka korzyść z Ewangelii czytanej po grecku” chciałbym przekształcić w taki sposób, by wyrażały podstawowy dylemat, przed którym stajemy jako nauczyciele literatury (a w moim przekonaniu nie ma innej edukacji polonistycznej niż taka, która nieustannie stawia sobie pytania). Tłumaczmy zatem: „Zapytałeś mnie” – czyli sam siebie zapytałem, społeczeństwo mnie zapytało, uczniowie mnie zapytali – „jaka korzyść z czytania” literatury dawnej, tekstów kanonicznych, klasyki. Pierwsza odpowiedź Miłosza, odwołująca się do religijnej wiary w słowo, nie przekonuje mnie z praktycznego punktu widzenia: „Odpowiem, że przystoi, / abyśmy prowadzili / Palcem wzdłuż liter trwalszych niż kute w kamieniu, / Jak też abyśmy, z wolna wymawiając głoski, / Poznawali prawdziwe dostojeństwo mowy”. Podobnie zresztą lekturę Biblii (w naszym kontekście: całej kultury dawnej) postrzega Herbert, pisząc „nie żałuj oczu świec inkaustu przepisuj starannie / werset za wersetem a kopiuj ściśle jakbyś odbijał w lustrze / słowa niezrozumiałe wyblakłe o trojakim znaczeniu”. Gdyby potraktować te deklaracje jako filozofię szkolnego czytania literatury, byłyby one odzwierciedleniem podejścia konserwatywnego, w którym zakłada się istnienie trwałego kanonu dzieł, a tym ostatnim należy się bezwzględny podziw będący warunkiem zaistnienia wspólnoty symbolicznej (czyli narodowej). Nauczyciel-polonista stałby się zaś namaszczonym przez tę wspólnotę i jej instytucje egzegetą kulturowych świętych tekstów. Rzecz w tym, że szkoła nie musi naśladować religii, nie takie jest jej zadanie.

Całe szczęście wiersze Miłosza i Herberta ciekawsze są od utopii regresywnej, w którą co jakiś czas każą nam wierzyć autorzy podstaw programowych, także autorzy podstawy obecnie wchodzącej do szkół ponadpodstawowych. Lektury Miłosza dzielą się wyraźnie na dwie części – po wstępnym wyznaniu wiary poeta tłumaczy, iż wartość czytania „Ewangelii po grecku” płynie z odkrycia, że dzięki słowom z przeszłości „nie dalszy niż wczoraj / Wyda się tamten czas, choć twarze cezarów / Inne dziś na monetach”. W odkryciu tym łatwo o naiwność i postępowanie metodą analogii: dziś jest dokładnie takie, jak wczoraj. U Miłosza obecne jest jednak znaczące odchylenie, na które wskazują słowa „Nawet obyczaje, / Uczty weselne, lęki, płacze po zmarłych / Różnią się tylko pozornie”. Ów „pozór”, określany przez Miłosza wartościującym słowem „tylko”, jest dla poety może tylko „ubocznym produktem” odkrywania podobieństw między wydarzeniami zachodzącymi w czasie naszego „eonu”, „pozór” ów z całą pewnością jednak istnieje. I – dopowiedzmy za poetę – bywa często mylony z właściwym podobieństwem epok.

Egzemplifikacją Miłoszowej strategii odczytywania podobieństw jest w Lekturach długi passus o daimonizomenoi. Miłosz brawurowo przechodzi od problemów z przekładem do odkrycia w Ewangeliach wspólnoty doświadczenia na głębszym poziomie – wybiera, jak pamiętamy, tłumaczenie greckiego oryginału jako „biesowatych”, a nie „opętanych”. Nie sądząc po pozorach, w „biesowatych” dostrzega artystów, pozbawionych w czasach Chrystusa takich możliwości autoekspresji, jakie posiadają współcześnie: „Drgawki, na ustach piana, zgrzytanie zębami / Nie uchodziły wtedy za znamię talentów. / Biesowaci nie mieli pism ani ekranów, / Rzadko tykając sztuki i literatury”. Stąd już tylko krok do moralizującej przestrogi – autor Ziemi Ulro wstąpienie nieczystych duchów w świnie odczytuje całkiem dosłownie, jako znak podwójnej natury artystów, wzniosłej, i jednocześnie skłonnej do haniebnych upadków. Zatem ostatecznie to nie analogia (typowa dziś chociażby dla memów kształtujących wyobraźnię społeczną) rządzi „czytaniem Ewangelii po grecku”, lecz przekład – głębszy, uwzględniający różnicę kontekstu kulturowego czy zamierzchłe imaginaria.

Oparte na prostych analogiach powtórzenia bywają złudne, wiemy o tym doskonale, zżymając się na wykwity dzisiejszej ludowej „myśli historycznej” (aż wstyd podawać przykłady…), bo zbyt szybko przechodzimy w nich do porządku dziennego nad fundamentalnymi różnicami czasów. Natomiast dokonując translacji, nie zapominamy o tym, co różni dwie epoki i w efekcie jesteśmy w stanie uchwycić naprawdę istotne podobieństwo. U Herberta takim uwierającym „pozorem” okazuje się tymczasem nadmierna pewność egzegety. Tekst tak głęboko zinterpretowany, tak kanoniczny, jak Księga Rodzaju, w omawianym wierszu jest dziełem, które nigdy nie pozwala się uchwycić w ramy jednoznacznego odczytania. Jego wielkość i znaczeniowa nieuchwytność czynią odbiorcę pokornym i zmuszają do ciągłego czytania od nowa. Nawet za cenę drwin ze strony „braci”, tych, którzy już wiedzą, jak interpretować trzeci wers VII rozdziału pierwszej księgi biblijnej.

Pora na „nauczycielskie” deklaracje. Wiersze Miłosza i Herberta zarysowują przed nami dwie strategie czytania tekstów kanonicznych – powtórzenie i przekład. Twórczą i otwartą na współczesność lekturę umożliwia w pełni przede wszystkim druga z metod, wymaga od nas bowiem już w punkcie wyjścia przekroczenia horyzontu najbardziej rozpowszechnionych interpretacji. A przy tym nie podważa poznawczej i kanonicznej ważności wielkich dzieł odziedziczonych z przeszłości. Jestem zdania, że nauczanie konserwatywnie rozumianej historii literatury w szkole nie ma większego sensu. Jeśli rozumiemy ją jako dziedzinę, w której poznawanie dzieł staje się wartością samą w sobie, i której głównym celem jest utrwalanie rzekomo niezmiennej narodowej tożsamości – to takie podejście prowadzić musi do pomylenia pozorów z istotą. Chciałbym jednak mocno podkreślić, że edukacja literacka w szkole z pominięciem klasyki wydaje mi się równie nierozsądna. Pomiędzy tymi dwoma sprzecznymi stwierdzeniami otwiera się szansa odkrycia literatury dawniejszej (dla uczniów to teksty sprzed zaledwie kilku dekad) jako znakomitego narzędzia pomagającego zrozumieć problemy teraźniejszego życia społecznego, duchowego i rodzinnego, niekoniecznie jedynie w duchu krytycznym i dekonstrukcyjnym. W ten sposób dopiero – poprzez uwspółcześnione, translacyjne czytanie dzieł, które kształtowały kiedyś polskie tożsamości – może powstać rzeczywista, ponadpokoleniowa wspólnota kulturowa. Sprawdziłem w praktyce: wiele utworów, które w naszym środowisku (nauczycielskim, naukowym, krytycznym) zbywamy pogardliwym wzruszeniem ramion i wartościującymi etykietkami („ech, cały czas martyrologia…”) ma moc odpowiadania na dylematy ludzi urodzonych w roku 2003, 2004 czy nawet 2005. Dlaczego jednak ma to być możliwe dzięki tekstom dawnym, a nie tylko dzięki kulturze współczesnej? Przede wszystkim dlatego, że diagnozy, które wyczytać możemy z tzw. klasyki, zaskakują swoją trafnością.

Stawka jest jednak dużo poważniejsza, niż tylko estetyczna jakość tekstu czy precyzja wysławiania dzisiejszych pytań. Bliska mi widmologia przestrzega przed zbyt szybką rezygnacją z namysłu nad śladami przeszłości. Przeszłość wszak nie znika. Jako jednostki zanurzone w świecie społecznym nie „składamy się” tylko z bieżących reakcji na otaczający nas świat, ale także, a może przede wszystkim – z pamięci. Uczniowie dokładnie tak samo. Literatura sprzed setek czy dziesiątków lat, jako miejsce uobecniania widm naszej pamięci zbiorowej (polskiej, europejskiej), zaskakująco często staje się naszą teraźniejszością, ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi tego konsekwencjami. A czy nasi uczniowie kiedykolwiek będą mieli inną szansę „wczytania się w przeszłość”, inną niż lekcje polskiego? Wątpię…

Tekst jest fragmentem referatu, który wygłosiłem podczas Interdyscyplinarnej Konferencji Naukowej „Dydaktyka polonistyczna i jej nauki” 9 października 2019 w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.

Fot. własna – Arezzo.

Przekleństwa dymorfizmu

Kiedy w recenzji (nie tylko krytycznoliterackiej, ale może przede wszystkim w recenzji naukowej) pojawia się fraza „autor przywiązany jest do wypracowanej formy”, oznacza to mniej więcej tyle, że po raz kolejny dostajemy to samo dzieło, które jedynie dla zmyłki opakowane zostało w nową okładkę. Z prozą Michela Houellebecqa jest całe szczęście nieco inaczej. Owszem, formuła, w której autor Możliwości wyspy ogłasza swoje kolejne apokaliptyczne proroctwa, nie zmienia się od lat niemal w ogóle (stąd np. do dziś jedną z najlepszych wersji Houellebecqowskich jeremiad pozostaje dla mnie Mapa i terytorium, nieco odmienna od pozostałych powieści), ale jednocześnie we frustracyjnych monologach jego mizantropijnych bohaterów zawsze możemy odnaleźć jakiś nowy ton, nową diagnozę. Przykładowo w przedostatniej powieści Houellebecqa – Uległości z 2015, wyczytać mogliśmy śmiałą tezę, że islam w Europie wcale nie zagraża liberalnemu hedonizmowi i ma całkiem świetlaną przyszłość, pozwoli bowiem zamożnym mężczyznom w średnim wieku (a tacy stoją wciąż na czele społeczności europejskiej) złamać ostatnie seksualnie tabu, to związane z pedofilią, że zatem religia Proroka może być kolejnym krokiem w ewolucji dekadenckiego Zachodu.

Jaką nieprzyjemną prawdę Houellebecqa rzucił nam w twarz w najnowszej powieści – Serotoninie?

Może to zabrzmi jak oczywistość: na ponad trzystu stronach depresyjnej tyrady 46-letniego Florenta-Clauda Labrouste’a, pomimo licznych uwag dotyczących jednoznacznie złej sytuacji drobnych rolników, katastrofalnych postępów globalnej gospodarki oraz tysiąca spostrzeżeń o potrawach, architekturze i przestrzeni Paryża i Normandii, krążymy przede wszystkim wokół relacji między mężczyznami i kobietami. Ściślej między męskością i kobiecością, bo Labrouste, kolejny w tej prozie refleksyjny Europejczyk, analizując swoje trzy najważniejsze związki (z Yuzu, Claire i Camille), wyraźnie dąży do odkrycia w obszarze płci jakichś prawidłowości społecznych, psychologicznych, a nawet metafizycznych (choć czyni to nadzwyczaj bezradnie, jak bezradna bywa nasza współczesna wrażliwość wobec doświadczenia sacrum).

Oczywiście – trzeba to podkreślić – zderzenie na linii męskie-kobiece jest obecne w prozie Houellebecqa zawsze, nie bawmy się w eufemizmy: wszyscy jego bohaterowie są albo seksoholikami, albo seksualnymi frustratami (acz romantyzmem podszytymi), a kobiety są niezwykle wyuzdane, po czym szybko się starzeją. Tym razem jednak – jak mi się wydaje – to właśnie niezdolność poradzenia sobie z byciem mężczyzną nie tyle w seksie (jak chciałaby w swojej recenzji Kinga Dunin), ale po prostu w szerzej rozumianych relacjach z kobietami, wysuwa się na pierwszy plan.

Historia życia Labrousta jest między innymi opowieścią o braku komunikacji i bezradności współczesnych mężczyzn wobec kobiet. Labroust, dość zamożny, pracujący to w instytucjach europejskich, to w globalnej sieci rolniczej specjalista od agronomii, ukazany jest w Serotoninie jako człowiek całkowicie bierny albo po prostu słaby jak chłopiec w tych momentach, które w konserwatywnym społeczeństwie wymagałyby jego zdecydowanego działania. W gruncie rzeczy chodzi o sprawy banalne, takie jak deklaracja stabilności uczuciowej, wierność, obietnica wspólnego życia, szczerość (w kluczowych sytuacjach prowadzących do rozpadu jego związków właśnie tego zabrakło). Ale widzimy Labrousta również, gdy zawodzi w momentach poważnych, np. gdy odkrywa pedofilskie praktyki swojego sąsiada w odludnej Normandii i pozwala mu zwyczajnie uciec.

Zaraz, zaraz? Byłby Houellebecq piewcą staromodnego mężczyzny zapewniającego godny byt rodzinie, opiekuńczego, odważnego, szarmanckiego? No nie, nie bądźmy naiwni. Dostrzegałbym w Serotoninie nie tyle płaczliwe westchnięcie za utraconym w Europie modelem męskości, co raczej sarkastyczny portret kogoś, kto dzisiaj próbuje być mężczyzną w dawnym stylu, ale wychodzi mu to w bardzo pokraczny sposób. Labroust nie jest może jeszcze incelem, ubocznym (ale czy ubocznym?) produktem alt-rightu, jest na to po prostu za stary i, co by nie mówić, miał do pewnego momentu bardzo bogate życie seksualne. Jednakże rozpad trzech związków i chemiczna „kastracja” (bo terapia lekami SSRI, która użyczyła tytułu powieści, niemal całkowicie pozbawia go pożądania) czynią z Labrousta starszego kuzyna tych dużych chłopców, którzy pod pozorem powrotu do starego świata pragną jedynie zaspokojenia swojego ego.

Bohater to chyba ktoś nieco odmienny od incela – kobiety wini nie tyle za to, że żadna nie chce z nim sypiać, ale za to, że nikt już nie będzie go kochać. W jego biografii dostrzeżemy próbę przywrócenia sensu mocnym, męskim mitom, które mają chyba wypełnić pustkę po utraconym uczuciu: męska przyjaźń z kumplem ze studiów (wiadomo, kumple lepsi niż zdradzające nas kobiety), broń (co to za facet, co nie jest wojownikiem), podróż w nieznane (mężczyznę zawsze gdzieś gna, nie można skazać go na mieszczańskie pielesze), walka (tym razem: rolników z francuskiej prowincji przeciwko rządowi centralnemu), rycerstwo (kumpel bohatera jest przedstawicielem tysiącletniego szlacheckiego rodu), alkohol (w dużych ilościach), papierosy (na tym tle Labroust jest szczególnie dyskryminowany, we współczesnej Europie już niemal nigdzie nie można palić). Tyle że Houellebecq wszystkie te próby wyśmiewa, każdy z tych „męskich” scenariuszy jest realizowany przez bohatera pokracznie. Labroust ucieka przed społeczeństwem i odpowiedzialnością, kluczy, chowa się, boi, maskując tę ucieczkę przed sobą agresywnymi tyradami przeciwko światu, krok po kroku pogrąża się w coraz głębszej depresji. W swoim mizantropijnym szaleństwie dochodzi na skraj zbrodni – ale i tu brakuje mu sił. No i przede wszystkim – cały czas zażywa captorix.

A który prawdziwy mężczyzna walczy ze swoimi demonami na pomocą tabletki?

Na czym polega klęska Labrousta? Wiadomo, incelom nie zależy dziś na (klasycznie konserwatywnych) rodzinie, odpowiedzialności, pracy, wartościach silnych w kulturze mieszczańskiej. Mówią: feminizm zniszczył mężczyzn, co oznacza: kobiety mają za wysokie wymagania i nie wystarcza już im, że po prostu jesteśmy facetami, by iść z nami do łóżka. A drogą odzyskania męskości ma być po prostu nieskrępowany ograniczeniami seks. Bohater Houellebecqa z powodu obniżających libido leków seksu uprawiać jednak nie chce. W pozostałych mitach się nie sprawdza. Z depresji nie ma wyjścia, nawet z pomocą leków najnowszej generacji, one po prostu pomagają wegetować aż do śmierci (tak twierdzi Houellebecq, nie ja). Problem chyba w tym, że chce utwierdzenia swojej męskości, podczas gdy – bycia męskim nikt już od niego nie oczekuje.

Za jeden z dziwniejszych mitów płciowych, z którymi zetknąłem się w życiu, uważam przekonanie o istnieniu „tajemnicy kobiety”. Od kiedy pamiętam, dobrze dogadywałem się z kobietami (proszę jednak nie myśleć o mnie jak o bohaterach Houellebecqa – ja naprawdę jestem konserwatywnym grzecznym chłopcem) i nie zaprzątałem sobie głowy wygłaszanymi tu i tam tezami o „zagadkowej duszy kobiety” czy o fundamentalnym, obiektywnym konflikcie między płciami. Od dawna jestem też przekonany, że ktoś, kto z góry zakłada, że mężczyzna i kobieta stanowią „dwa osobne światy”, małe ma szanse na zbudowanie trwałego związku. Serotonina przynosi żartobliwe wejrzenie w lustrzane odbicie „geniuszu kobiety” – sprawdzamy w powieści, czym jest „tajemnica męskiej duszy”. Houellebecq mówi sarkastycznie: męska dusza to trochę hormonów, trochę neuroprzekaźników. Raczej przewidywalne reakcje na konkretne substancje chemiczne. Do tego garść naiwnych wzorców kulturowych.

Captorix działa w Serotoninie niczym „kapsułka prawdy”, nie tyle „kastruje”, co pewnie dostrzegliby w powieści zwolennicy antypsychiatrii (dlatego pojęcie opatruję cudzysłowem), ale ujawnia duchową pustkę, jaka kryje się za hedonizmem. No a skoro tak, to przed Europą nie rysuje się dobra przyszłość. Jeśli rozkład więzi społecznych rozgrywa się przede wszystkim w relacjach kobiet i mężczyzn, a mężczyźni okazują się pełnymi zahamowań chłopcami, niezdolnymi do zbudowania związków uczuciowych, którzy w dodatku utwierdzają w banalny sposób różnice płci albo ich popęd ograniczony jest przez SSRI, to katastrofa jest blisko.

Taki ten Houellebecq konserwatywny? Może tak, może nie, ale raczej nie w alt-rightowym stylu.

PS. Dobra, na koniec zajrzyjcie proszę do najlepszego tekstu o prozie Houellebecqa, jaki ostatnio czytałem – napisanego przez Krystiana Wojcieszuka. To, co pisałem wyżej, to chyba tylko przypis do tego, co wcześniej napisał Krystian.

Michel Houellebecq: Serotonina. Przeł. Beata Geppert. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2019.

MIM, czyli prawdziwy koniec królestwa inteligencji

Na ostatniej stronie spisu przeczytanych książek, prowadzonego przez mnie obsesyjnie od siódmego roku życia, notuję tytuły dzieł, których nie udało mi się dokończyć. W ciągu kilku ostatnich lat zapisałem tam zaledwie kilka pozycji – przyznaję: raczej nie przerywam czytania, nawet jeśli dzieło irytuje mnie jakością artystycznej roboty; rzadko też (chociażby z powodu największego zła, jakie człowiek znosi pod słońcem, czyli pracy) zaczynam książki bez pewności, że poświęcony im czas nie będzie intelektualnie stracony (i dlatego unikam prozy rozrywkowej, o czym pewnie kiedyś jeszcze…). No więc po kilkudziesięciu stronach MIMa Szymona Słomczyńskiego byłem pewien, że w „spisie lektur niedokończonych” pojawi się piąty czy szósty tytuł. Całe szczęście moja flegmatyczna czytelnicza wytrwałość sprawiła, że ostatecznie prozatorski debiut autora Latakii kończyłem mocno zaintrygowany. Trochę paradoksalnie, bo powieść wydaje się na pierwszy rzut oka niedobrze skrojona, obciążona jest zbyt wieloma wątkami i fabularnie nie jest do końca zwarta (będąc jednocześnie powieścią realistyczną i dość tradycyjną, co jednoznacznie czyni z owej niespójności wadę). Wiele scen MIMa sprawia ponadto wrażenie, jakby Słomczyński nie potrafił zdecydować, czy bardziej zależy mu na realistycznym, czy na parabolicznym sposobie prezentacji współczesnej Polski.

Niedoskonałości te są jednak wybaczalne i to nie ze względu na debiutancki charakter MIMa, ale przede wszystkim z uwagi na to, że Słomczyński postawił sobie bardzo wysoko literacką poprzeczkę. MIM to przecież klasyczna, społeczna, realistyczna powieść, taka, o jaką od kilku dekad rytualnie błagają krytycy i krytyczki – z panoramą społeczną, elementami sagi rodzinnej, wątkiem politycznym i ekonomicznym, językowo bardzo przejrzysta. Przyznaję, robi to na mnie duże wrażenie, napisanie takiej powieści w roku 2019 wydaje się zadaniem dość karkołomnym, o czym MIM jako tekst dobitnie zaświadcza w swoich usterkach. Słomczyńskiemu należy się jednak uznanie za podjęcie zadania niemal niemożliwego do wykonania, a przecież w tym wypadku zakończonego powstaniem całkiem udanej opowieści (pod warunkiem, że przebrniemy przez pierwsze, mocno schematyczne sceny, takie jak „sceniczne” przedstawienie rodziny podczas otwierającego powieść pogrzebu).

Dlaczego tak trudno napisać dziś dobrą, realistyczną powieść o współczesnej Polsce? Czy nie dlatego, że – tak jak w opowieści snutej przez narratora MIMa, Damiana Olśniewskiego – trzeba pokazać nieprzejrzystą rzeczywistość z wielu stron i na wiele sposobów jednocześnie, bez pewności, że sens przedstawionych wydarzeń zostanie zrozumiany przez ich uczestników i w końcu także czytelników? A przecież do tych trudności można dodać kolejne: konia z rzędem temu, kto byłby w stanie w spójny sposób opowiedzieć, jaki jest dziś świat. W fabularnym natłoku MIMa znajdziemy i historię inicjacyjną (opis dojrzewania głównego bohatera, obsesyjna miłość do zmarłej koleżanki czy hedonistyczna impreza osiemnastkowa), i skomplikowane relacje rodzinne (krewni Damiana żyją w Szczecinie i Krakowie, reprezentują niemal wszystkie klasy społeczne i postawy światopoglądowe, a przede wszystkim – są ze sobą skonfliktowani z dość niejasnych przeczyn), i próbę nienachalnej diagnozy politycznej (jak to się stało, że polskie społeczeństwo zagłosowało na prawicę), i rozliczenie z historią (cień PRL-u jest ciągle widoczny w losach bohaterów), w końcu nawet krytyczną analizę świata mediów i ekonomii (nie, nie korporacji, ale… drobnej przedsiębiorczości!). Jednocześnie czytelne są w powieści Słomczyńskiego silne wzorce literackie czy koincydencje, by wymienić tylko interesujący obraz „nowej” rodziny złożonej z wuja narratora – Marka, skromnego właściciela warsztatu samochodowego, Ireny – ukraińskiej imigrantki, oraz jej syna, który przywodzi na myśl Hanemanna Stefana Chwina, zaś kluczowy tu chyba, choć dla mniez znów dość niejasny motyw kazirodczy – wydaną rok temu powieść Sonnenberg Krzysztofa Vargi.

Można zatem czytać MIMa na bardzo wiele sposobów i naprawdę warto to robić, tym jednak, co wydaje mi się w tej powieści szczególnie ciekawe i zaskakujące, jest powrót do problemów prozy tzw. „rozrachunków inteligenckich” sprzed kilkudziesięciu lat – nie bez powodu tak ważny jest w tej opowieści kontekst krakowski. Wchodzenie Damiana w dorosłość, jego zmagania z historią rodzinną (tragiczny wypadek ojca), wybory życiowe (nie zdecydował się na studia, choć wywodzi się z rodziny profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego), zawodowe (branża IT), miłosne (brak stabilności w związkach, romans z żoną wspólnika), polityczne (praca dla aroganckich, nieetycznych właścicieli serwisu internetowego „MIM”) są kolejnymi etapami zrywania z inteligencką tradycją domu. A ta ostatnia przedstawia się jednak dość osobliwie, jak na czas akcji powieści (czyli rok 2015). Przodkowie Damiana od niemal dwustu lat byli naukowcami Jagiellonki, osiemnastka w domu rodzinnym bohatera rozgrywa się „na tle okna, książek, serwantki, pianina, Chwistka Kossaków i Wyspiańskiego, na tle portretu dziadka, dziekana i majora, na tle portretu pradziadka rektora” (s. 98-99). Zrozpaczona wyborami Damiana matka opisuje świat w liście do drugiego męża (także „akademika”):

Kiedy sobie przypomnę, jak my ciężko pracowaliśmy, Heniu, na studiach i później, właściwie przez całe życie, to mnie mdli na myśl o tym, ile mój syn się obijał w życiu i jaki ma wąski horyzont poznawczy. Po co ja sobie przez lata odmawiałam wszystkiego, żeby go zabrać choć na tydzień do Aten, do Madrytu, do Rzymu, do Paryża, po co z nim obchodziłam wszystkie muzea, galerie, po co sama mu czytałam w dzieciństwie, aż do zdarcia gardła, a później podsuwałam lektury, po co płaciłam za dodatkowy angielski przez tyle lat, po co starałam się mu pokazywać, że samodzielne myślenie, oparte na czytaniu, słuchaniu i oglądaniu, jest jedyną drogą do osobistej niepodległości? (s. 297).

Moja zasadnicza wątpliwość dotyczy tego, czy świat takiej inteligencji, którą ośmiesza Słomczyński, jeszcze istnieje, czy nie jest to raczej pewien społeczny mit, budowany na sentymencie za XIX wiekiem, międzywojniem i latami 60. i 70. XX wieku – być może jednymi z najciekawszych w historii polskiej kultury. Krótko mówiąc, intryguje mnie, czy Damian – walczący z matką oprowadzającą go po muzeach i uprawiający seks pod okiem Kossaków i Wyspiańskich, uśmierca rzeczywiście jakiś żywy jeszcze model klasowy, czy też – walczy z demonami, które nie istnieją (to ostatnie tłumaczyłoby może jego porażki życiowe). Nie do końca jestem w stanie rozgryźć, czy Słomczyńskiemu, gdy parodiuje język i wizję świata krakowskiej profesorki, chodzi o ośmieszenie grupy społecznej, czy raczej wyobrażeń, jakie ma Damian na temat swojej rodziny. Być może nie potrafię uchwycić tej cienkiej granicy, bo moje śląskie, robotniczo-drobnomieszczańskie pochodzenie sprawia, że opisywane przez Słomczyńskiego środowisko jest dla mnie równie egzotyczne, co krąg mieszkańców wsi z prozy powojennego „nurtu chłopskiego”.

Aktualność tradycji inteligenckiej jest tematem, jak mi się wydaje, naprawdę wartym dyskusji. Za buntem bohatera kryje się chyba nie tylko niechęć do staromodnej, kołtuńskiej formacji społecznej (nie bez powodu jedynym etycznie pozytywnym bohaterem jest wspomniany już wuj Damiana – właściciel warsztatu i mąż Ukrainki Ireny), ale być może zmaganie z jedną z najpoważniejszych strat duchowych, jakiej doświadczamy obecnie w Polsce. Jest nią upadek wartości edukacji. Być może nie warto było tworzyć tak czytelnej opozycji (staroświecka matka – rezygnujący ze studiowania Damian), wydaje mi się ona w powieści mało przekonująca, ale prawdą jest jednak, że żyjemy w czasach ogromnej frustracji związanej z dewaluacją kształcenia. Należę do pokolenia boomu edukacyjnego przełomu lat 90. i XXI wieku, pokolenia, któremu rodzice ukazywali edukację jako niemal cel sam w sobie. Który jednak nijak nie przełożył się na sytuację życiową wielu z nas. Słomczyński (rocznik 1988) i bohater powieści (rocznik 1987) należą do kolejnej generacji. Jeśli Damian jest parabolicznym reprezentantem pokolenia, to w jego odmowie kontynuacji tradycji inteligenckiej kryje się być może ważna diagnoza – w edukację, wartość tradycji kulturowej, wysoki język nikt już nie wierzy. Bo po co, skoro oznaczałoby to powrót do ideowego i językowego skansenu i nie dawałoby narzędzi do sensownego funkcjonowania w dzisiejszym świecie (w końcu wychowany w „krakoskim” domu Damian okazuje się bezradny wobec dzisiejszego świata)?

Słomczyński nie jest jednak chyba cynicznym prorokiem złej nowiny na miarę Michela Houellebecqa. Jasne, krakowska rodzina Damiana jest komiczna w swoim tradycjonalizmie , a motyw kazirodztwa być może wskazuje alegorycznie na jakąś niewypowiedzianą, etyczną skazę inteligencji (hipokryzję albo uzurpację wysokiej rangi). Ale to, co Słomczyński mówi o świecie „Damianów”, również nie napawa optymizmem – to rzeczywistość krętactw, bezwzględnej walki medialnej, ludzi bezideowych (oszustów – tytułowych mimów, reprezentowanych przez mefistofelicznego wuja Daniela). W tej diagnozie MIM zbliża się do kolejnego „wielkiego patrona” literackiego, czyli Przedwiośnia Stefana Żeromskiego, nadal aktualnej powieści o bezideowej młodzieży i populizmie.

Ostatnia kwestia dotyczyć będzie sposobu wydania powieści. Powiem wprost: powieść Słomczyńskiego jest zbyt dobra, by prezentować ją w tak nieestetycznej okładce. Jeśli ktoś będzie organizował plebiscyt na najbardziej nieudaną okładkę książki roku 2019 – zgłaszam jednoznacznie MIMa.

Szymon Słomczyński: MIM. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2019.